Już dwa lata za nami, hurra!
Mówię to z mocnym oka przymrużeniem, bo nikt z nas nie walczy o przetrwanie! Nie ma też brudnych skarpet, klapek kubota, wieczornej telewizji, niedzielnych schabowych (schabowe jemy w tygodniu!), kredytu hipotecznego, drugiej komórki czy innych insygniów śmierci stanu małżeńskiego. Wesele to tak naprawdę kolejny papier do podpisania i kolejna okazja, żeby spotkać się w doborowym gronie i bawić się do białego rana.
Z takim nastawieniem szykowaliśmy się do weselicha. Nie mogło być inaczej, jak na właścicieli Wood Republic przystało – wesele #handmade. Skoro drugi rok minął, podzielić się chcę z Wami przepisem na udane, niedrogie i awangardowe wesele ręcznie robione.
Lista rzeczy must-have na wesele to:
- odpowiednie miejsce i jego wyposażenie,
- odpowiedni goście,
- weselne wdzianka i obrączki,
- zaplecze techniczne i logistyczne,
- dużo żarcia,
- jeszcze więcej alkoholu,
- nocleg dla gości,
- urzędowa papierologia,
- zaproszenia,
- obsługa,
- dobre zdjęcia,
- last but not least – muzyka!
Pochyleni nad tą listą stwierdziliśmy, że każdą najmniejszą rzecz jesteśmy w stanie wykonać i zorganizować samodzielnie. Zapewne trochę odezwała się tutaj duma i ambicja byłych właścicieli Strefy Kultywator, ale przede wszystkim zadziałała nasza podprogowa chrapka do kreatywnego wyżycia się oraz do niezależności. Nie wyobrażaliśmy sobie po prostu sytuacji, że całość imprezy zostanie dopięta zgodnie z szablonowymi standardami jakiejś tancbudy czy innego domu weselnego. Co to, to nie! Dlatego też nasze wesele można uznać za 100% handmade!
Zaczęliśmy od wyboru miejsca.
Zawsze przerażało mnie wynajęcie sali bankietowej, bo też bankietu nie chcieliśmy urządzać! W grę nie wchodził też pałacyk z marmurowymi podłogami i muślinowymi zasłonami. Estetyka nie nasza, niepotrzebny wydatek i przede wszystkim za mały fun (wynajmujesz, płacisz i czekasz rok na swoją kolej). Uratowało nas Glinno! Zacna wioska nad zalewem Jeziorsko, gdzie moja ukochana rodzicielka ma pokaźną działkę. Tym lepiej, bo marzyło się nam wesele na zewnątrz, co by nie siedzieć w zamkniętej przestrzeni, kiedy na zewnątrz lato. Odpowiednie miejsce – check!
Drugie na liście było wyposażenie.
Jako, że wesele na zewnątrz, potrzeba było krzeseł, stołów, zastawy, parkietu, oświetlenia (wsi spokojna, wsi wesoła, wsi niedoświetlona) i namiotów. Tych ostatnich na wypadek, gdyby pogoda nie współgrała z naszymi wyobrażeniami. Tak naprawdę to zła pogoda nie wchodziła w grę, ale założyliśmy, że fajnych ludzi spotykają fajne rzeczy. I faktycznie, pogoda była!
O ile zbudowanie prostych stołów dla stolarzy nie jest problemem, o tyle tworzenie 50 krzeseł dla gości jest projektem czasochłonnym i szalonym. Dlatego też krzesła przyjechały razem z namiotami w przeddzień wesela – koszt wynajęcia niewielki, a przy tym wykupiliśmy sobie za jednym zamachem również spokój wewnętrzny.
Do budowy stołów zakupiliśmy gotowe, zaimpregnowane deski i łaty do konstrukcji zewnętrznych. Tak jest, że meble Wood Republic cechuje oprócz designu również idealne wykończenie powierzchni – tutaj jednak nie traciliśmy czasu na szlifowanie blatów i frezowanie krawędzi. Jak rustykalnie, to po całości!
Przyznajemy się jako pokolenie Ikea, że po zastawę pojechaliśmy we wiadome wszystkim miejsce. Michał jako człowiek orkiestra interesuje się lepieniem z gliny, i owszem – ale na tamten moment nie czuliśmy się wystarczająco kompetentni w tej materii. Ale żeby nie było zbyt sztampowo, w garażu znaleźliśmy całkiem pokaźny skład słoików, które po wyjałowieniu posłużyły za szklanki dla gości. Obrusy za to szyliśmy sami. Wystarczyło poszperać na strychu w poszukiwaniu starych prześcieradeł i odpowiednio je wykończyć. Tutaj zrezygnowaliśmy z dużych obrusów i postawiliśmy nietypowo na białe pasy – efekt ciekawszy, poza tym znacznie łatwiej podzielić prześcieradło na cząstki niż łączyć kilka z nich w jedną, sensowną całość w tym samym odcieniu przybrudzonej, spranej bieli. Polecam też wykorzystać korki od wina, metalowe druciki i brązowy karton do stworzenia identyfikatorów dla gości.
Głowiliśmy się nieco nad parkietem. Wiadomo, że szpilki są rzucane w kąt już po kilku godzinach imprezy, ale jednak dobrze jest zapewnić sobie i innym odrobinę komfortu także pod gołymi stopami. Postawiliśmy na płyty OSB przytwierdzone bezpośrednio do ziemi gigantycznymi śrubami (dobrym rozwiązaniem jest też zabudowanie euro palet płytami OSB). Obyło się bez drzazg. Wyposażenie miejsca – check!
Odpowiedni goście to tacy, których po prostu chcemy widzieć. Żadnych wymuszonych zaproszeń, pierwszorazowo widzianych ciotek i wujków, żadnego „bo wypada”. Dzięki temu jest kameralnie, elitarnie, ezoterycznie, ale i wybornie. Check! Nasze wdzianka też były szyte na miarę, a wianek i fryzurę powierzyłam najlepszym z najlepszych, czyli znajomym. Dodatkowo zainspirował mnie do tej decyzji efekt tak zwanego próbnego uczesania weselnego. Z cały szacunkiem dla małomiasteczkowych fryzjerek, wynik tej próby zatrwożyłby każdego, kto mnie wtedy widział. Żałujemy tylko, że nigdzie nie zostało to udokumentowane.
Teraz czas na żarcie! Co robi panna młoda i pan młody w dzień wesela? Hm, zapewne szykują się wizualnie i emocjonalnie. U nas było trochę inaczej… Wstaliśmy dość wcześnie razem z naszym świadkiem, Stachem i jego lubą, Madziulą – i podzieliliśmy się obowiązkami gastronomicznymi. Szatkowanie białej kapusty, zbieranie borówek, przygotowywanie domowego curry, wymieniać można bez końca. Wniosek z tego taki, że opracowanego wcześniej menu nie zamawialiśmy znikąd, przygotowaliśmy je sami z pomocą znajomych.
Koncepcja menu była następująca:
- jak najmniej dań przygotować w kuchni i zabezpieczyć się w gotowe dania do podgrzania,
- wykorzystać dostępny na działce niemałych rozmiarów grill specjalnie skonstruowany na tę okazję przez szanownego teścia Romka,
- zaopatrzyć się lokalne pychoty jak warzywa i owoce z działki, świeże lub spreparowane ryby (nieopodal wspomniany zbiornik Jeziorsko) i mięcho od wiejskich dostawców,
- zapewnić obecnym na imprezie wegetarianom sensowny wybór dań,
- możliwie jak najmniej wydać kasy i spędzić czasu nad przygotowaniem.
Z tych podwalin powstało nasze menu – check!
Do udanego wesela przyda się sporo alkoholu. Jakiś czas wcześniej zainspirowaliśmy teścia Romka do pędzenia własnego browaru (cały osprzęt i garmażerka jako prezent świąteczny). Wesele mocno na tym skorzystało – i mówiąc mocno mam na myśli również efekt uboczny tego dodatku do menu. Własny browar ma to bowiem do siebie, że ciężko amatorsko kontrolować jego skład procentowy i zwykle kończy się tak, że na etykiecie można śmiało wpisać dwie cyfry.
Poza piwami zaopatrzyliśmy się w dobre wina, białe i czerwone, oraz słowiański, przezroczysty trunek. Tutaj chylimy czoła klubokawiarni Meskalina z Poznania, która uświadomiła nas na niejednej imprezie o istnieniu tzw. biszkoptów czyli o tym, że wódka właściwie może smakować dobrze.
Wszystko super, ale wesele samo się nie obsłuży. A możecie mi wierzyć, miesiące przygotowań i ciut ciut stresu sprawiło, że po prostu nie mieliśmy ochoty się tym sami zajmować. Postawiliśmy w trakcie wesela na zasłużony chillout. Wyspecjalizowana obsługa kelnerska to znów wydatek, zresztą nie pasowała do całej oprawy. Pytaliśmy „na wiosce”, ale lokalna społeczność była przerażona wyzwaniem. Stanęło znów na znajomych – zaprosiliśmy do obsługi imprezy członków zaprzyjaźnionego zespołu sceny hardrockowej (SDC.skrzydlaści). Tylko w ten sposób personel weselny mógł pozostać awangardowy jak całe przedsięwzięcie! Przy okazji mieliśmy tak zwane 2w1, bo chłopacy zgodzili się zagrać koncert w trakcie wesela.